Nanga Parbat. Naga Góra. Daleki, wyniosły masyw ośmiotysięczny, dźwigający się kilometrami pionu po¬nad spieniony w szalonym pędzie Indus. Rzeka prze¬wala swe brunatne wody skalnym korytem, wrzynają¬cym się w głąb spalonych słońcem gliniastych zboczy. Hen, wysoko, majaczy spowity kłębami chmur śnież¬ny kolos. Naga Góra. Nanga Parbat. Marzenie wielu zapaleńców i mogiła wielu. Zmierzali ku jego świetli¬stemu wierzchołkowi z uporem, na przekór wszelkim przeciwnościom losu, nie bacząc na ponoszone trudy i ofiary. Wybrańcy, do których uśmiechnął się łaska¬wie przekorny los, stawiali zwycięską stopę na śnież¬nej kopule, sycili się radością spełnionego marzenia, spoglądali na ciągnące się aż po kres horyzontu mro¬wie nieznanych w większości szczytów. Dopięli swego. Myślami wybiegali już w przyszłość, ku innym celom, nowe góry stawały się im drogowskazem wiodącym ku nadchodzącym dniom. Dla większości pretenden¬tów do tytułu zdobywcy Naga Góra nie była jednak ła¬skawa. Ogromna ich większość musiała pogodzić się z przegraną, przełknąć z uśmiechem gorzką pigułkę porażki, zadowolić się li tylko mianem członka trium¬fującej wyprawy, który wniósł jakiś tam wkład w dzieło ostatecznego zwycięstwa. A jakże często Nanga Parbat odbierała nawet i tę pociechę...